Wtorek, 30 grudnia 2025
Historie

Porwanie Bohdana Piaseckiego - sprawa, której PRL nie chciał rozwiązać

22 stycznia 1957 roku sprzed warszawskiej szkoły zniknął 16-letni syn jednego z najpotężniejszych polityków PRL. Jego zwłoki odnaleziono po dwóch latach - zamurowywane w piwnicy.

Porwanie Bohdana Piaseckiego - sprawa, której PRL nie chciał rozwiązać
Oceń artykuł:

Warszawa, 22 stycznia 1957 roku. Przed bramą liceum na Mokotowie rozgrywa się scena, która na zawsze zmieni oblicze polskiej kryminalistyki. Mężczyzna podchodzi do grupy chłopców, pokazuje legitymację i zaprasza jednego z nich - szesnastoletniego Bohdana Piaseckiego - do czarnej taksówki. Świadkowie widzą, jak auto odjeżdża w nieznanym kierunku. To ostatni raz, gdy ktokolwiek widzi syna jednego z najpotężniejszych ludzi w PRL żywego.

Prawie dwa lata później hydraulicy odkrywają w piwnicy kamienicy vis-à-vis gmachu sądów starannie zamurowywane zwłoki. Zabójstwo nosi znamiona mordu rytualnego - nóż pozostawiony w ciele, tajemnicze znaki wypalone w piwnicy. Rusza jedno z największych śledztw w historii Polski Ludowej. Zaangażowane są ogromne siły i środki. Świadkowie są śledzeni i zastraszani. Jeden z nich próbuje popełnić samobójstwo. A mimo to - nikt nigdy nie zostaje skazany.

Co stało się naprawdę zimowego dnia w 1957 roku? Dlaczego sprawa, która wstrząsnęła całym krajem, została zamieciona pod dywan przez władze PRL? I co skrywają dokumenty odtajnione dopiero w 2019 roku?

Biały dzień, czarna taksówka - jak zniknął syn Bolesława Piaseckiego

Była godzina 13:45, wtorek 22 stycznia 1957 roku. Z bramy Liceum Ogólnokształcącego pw. św. Augustyna przy ulicy Naruszewicza 32 na Mokotowie wychodziła grupa uczniów. Wśród nich - Bohdan Piasecki, piętnasto- lub szesnastoletni (źródła podają różny wiek) syn Bolesława Piaseckiego, jednego z najbardziej wpływowych polityków PRL. Przed budynką, przy zbiegu z ulicą Wejnerta, czekała czarna Warszawa - taksówka o numerze rejestracyjnym T-75-222.

Do grupy chłopców podszedł mężczyzna. Pokazał legitymację - nie wiemy jaką, świadkowie nie zapamiętali szczegółów. Poprosił Bohdana, żeby poszedł z nim do samochodu. Bez oporu, bez krzyku, bez szamotaniny. Koledzy z klasy patrzyli, jak ich kolega wsiada do taksówki. Auto ruszyło spokojnie, jakby to była zwykła, umówiona jazda. Trzech świadków widziało całą scenę na własne oczy. Nikt nie pomyślał, że coś jest nie tak - w końcu mężczyzna miał legitymację, zachowywał się oficjalnie, pewnie siebie.

Dopiero gdy Bohdan nie wrócił do domu, zaczęto się niepokoić. Taksówka T-75-222 należała do Miejskiego Przedsiębiorstwa Taksówkowego - to był ślad, konkretny punkt zaczepienia dla śledczych. Ale jak się okazało - jedyny. Bo od tej chwili Bohdan Piasecki zniknął jak kamień w wodę. Żadnych śladów, żadnego kontaktu, żadnego żądania okupu. Jakby rozpłynął się w powietrzu zimowej Warszawy.

Kim był Bohdan i jego wpływowy ojciec

Aby zrozumieć wagę tej sprawy, trzeba cofnąć się o kilka dekad. Bolesław Piasecki - ojciec ofiary - to postać, której sama biografia brzmi jak thriller polityczny. W latach 30. lider skrajnie prawicowej, nacjonalistycznej Falangi, organizacji inspirowanej włoskim faszyzmem. Po wojnie - niemal niewiarygodny zwrot - staje na czele Stowarzyszenia PAX, katolickiej organizacji społecznej, która stała się narzędziem w rękach komunistycznych władz do kontrolowania Kościoła w Polsce.

Jak to możliwe? Według relacji, Piasecki został schwytany przez NKWD, prawdopodobnie skazany na śmierć, a następnie... zwerbowany. Postawiono mu zadanie: stworzenie organizacji, która będzie mostem między komunistyczną władzą a katolikami. PAX miał legitymizować system, dzielić Kościół od środka, pokazywać "postępowych katolików" jako alternatywę dla niezależnego episkopatu.

Do 1956 roku Piasecki był praktycznie nietykalny - miał bezpośrednie poparcie Moskwy. Jego wpływy sięgały najwyższych szczebli władzy. Kontrolował wydawnictwa, media, posiadał dostęp do zasobów finansowych. Był postrachem dla wielu - człowiekiem, którego lepiej było nie drażnić.

Ale rok 1957 przyniósł zmianę. Odwilż październikowa osłabiła pozycję Piaseckiego - jego powiązania z Moskwą straciły na znaczeniu, nad PAX zaczął tracić kontrolę. Nagle okazało się, że jest już nie aż tak potężny, nie aż tak chroniony. I właśnie wtedy, w tym politycznym przełomie, znika jego syn. Zbieg okoliczności? Wielu do dziś w to wątpi.

Dwa lata w ukryciu - zamurowywane zwłoki i ślady rytuału

8 grudnia 1958 roku - minęły prawie dwa lata od porwania. Hydraulicy weszli do piwnicy kamienicy przy alei Świerczewskiego 82a/88A, żeby przeprowadzić rutynowy przegląd instalacji sanitarnych. To, co tam znaleźli, przeszło ich najgorsze wyobrażenia. Za świeżo wymurowaną ścianą odkryli zwłoki. Ekspertyza nie pozostawiła wątpliwości - to Bohdan Piasecki.

Miejsce ukrycia ciała było niemal groteskowe w swoim symbolizmie - piwnica vis-à-vis gmachu sądów warszawskich. Sprawcy zamurowali zwłoki profesjonalnie, starannie. To nie była improwizacja przestępcy-amatora. Ktoś wiedział dokładnie, co robi. Miał czas, narzędzia, spokój do pracy. W zatłoczonej Warszawie, w centrum miasta, w budynku pełnym mieszkańców - nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał.

Ale to, co naprawdę zmroziło krew w żyłach śledczym, to sposób zabójstwa. Uderzenie tępym narzędziem w lewą skroń i nóż wbity w okolicę serca - to mogłoby wyglądać na zwykłe morderstwo. Tyle że nóż pozostawiono w ciele. A na ścianach piwnicy, we wnętrzu starej ubikacji, ktoś wypalił tajemnicze znaki. Śledczy od razu wiedzieli: to inscenizacja. Ktoś celowo nadał tej zbrodni charakter mordu rytualnego. Pytanie brzmiało - po co? Czy chodziło o zastraszenie? Fałszywy trop? A może sprawcy naprawdę wierzyli w jakiś makabryczny rytuał?

Wszystko wskazywało na to, że śmierć nastąpiła tego samego dnia co porwanie - 22 stycznia 1957 roku. Chłopak prawdopodobnie nie przeżył nawet pierwszej nocy. To nie było uprowadzenie dla okupu. To była egzekucja.

Zastraszani świadkowie i zamknięte śledztwo

Śledztwo ruszyło z impetem. W końcu chodziło o syna jednego z najważniejszych ludzi w państwie. Tyle że bardzo szybko zaczęły się dziać dziwne rzeczy. 28 kwietnia 1957 roku - zaledwie trzy miesiące po porwaniu - jeden ze świadków, Wojciech Szczęsny, kolega Bohdana ze szkoły, został napadnięty przed własnym domem. Przewrócono go, zastraszono. Tydzień później, 4 maja, próbował popełnić samobójstwo. Na szczęście ktoś zdążył go odratować. Szesnastolatek, który widział tylko, jak jego kolega wsiada do taksówki, nagle bał się tak bardzo, że chciał odebrać sobie życie. Inny świadek, kioskarz Henryk Rusak, zeznał, że jest śledzony przez nieznaną osobę. Ktoś bardzo chciał, żeby ci ludzie się zamknęli.

A potem było jeszcze dziwniej. Specjalna Grupa Operacyjna przygotowała raport - podobno "dość spójny i przekonujący". Wskazywał konkretnych sprawców. Tropy prowadziły do funkcjonariuszy SB i MO - tych samych, którzy mieli chronić obywateli. Do redakcji "Expressu Wieczornego" wpłynął nawet anonimowy list od rzekomego milicjanta z Jaworzna, potwierdzający udział funkcjonariuszy bezpieczeństwa. Ta sama broń użyta w porwaniu pojawiła się później w trzech innych napadach - na kasjerkę w Chełmku, na milicjanta Kiełczykowskiego i na konwojentów przed urzędem pocztowym.

Ale wtedy stało się coś, czego nikt nie rozumiał. Oficer ze Specjalnej Grupy przeczytał raport, napisał na marginesie "to nie byli oni" i zamknął śledztwo. Wbrew poleceniom swoich zwierzchników. Po prostu zamknął. Żadnych wyjaśnień, żadnych uzasadnień. Sprawa, która pochłonęła ogromne siły i środki, w którą zaangażowane było pół Warszawy, trafiła do zamrażarki. I tam została - aż do odtajnienia dokumentów w 2019 roku, gdy było już za późno na sprawiedliwość.

Tajemnica, która przetrwała PRL

Rok 2019 przyniósł odtajnienie dokumentów Służby Bezpieczeństwa dotyczących sprawy Bohdana Piaseckiego. Materiały operacyjne o kryptonimie "LOST" wreszcie ujrzały światło dzienne. Dziennikarze, historycy i śledczy z nadzieją przeglądali kartki, licząc na przełom. Tyle że okazało się - prawda wciąż jest poza zasięgiem. Dokumenty potwierdziły podejrzenia, ale nie dały odpowiedzi na najważniejsze pytanie: kto naprawdę zabił syna Bolesława Piaseckiego?

To, co znaleziono w aktach, było jednocześnie fascynujące i frustrujące. Ta sama broń, którą użyto w sprawie Bohdana, pojawiła się w trzech innych przestępstwach - napad na kasjerkę sklepu w Chełmku w 1957 roku, atak na milicjanta Kiełczykowskiego i napad na konwojentów przed urzędem pocztowym w 1959. Sprawcy działali przez co najmniej dwa lata po śmierci chłopca, jakby czuli się bezkarni. Jakby wiedzieli, że nikt ich nie ruszy.

Dlaczego więc żaden człowiek nie stanął przed sądem? Dlaczego sprawa, która miała wszystkie elementy do rozwiązania - świadków, poszlaki, powiązania między przestępstwami - została po prostu zakopywana? Odpowiedź jest równie przerażająca, co prosta: sprawcy prawdopodobnie nigdy nie zostali aresztowani, bo byli częścią systemu, który miał ich ścigać. W PRL-u niektóre tajemnice po prostu nie mogły wyjść na jaw, bez względu na to, czyją krew mieli na rękach ich strażnicy. Dziś, ponad sześćdziesiąt lat później, sprawiedliwość dla Bohdana Piaseckiego jest już niemożliwa. Sprawcy - jeśli jeszcze żyli w 2019 - to starcy, poza zasięgiem prawa. A dokumenty? One tylko potwierdzają to, co wielu podejrzewało od początku: że ta zbrodnia nigdy nie miała zostać rozwiązana.

Podsumowanie

Historia Bohdana Piaseckiego to dowód na to, że w PRL-u istniały sprawy, których nie wolno było rozwiązać - niezależnie od środków, dowodów czy woli śledczych. To opowieść o cenie władzy, o granicach sprawiedliwości w systemie totalitarnym i o pytaniach, które pozostają bez odpowiedzi mimo upływu dziesięcioleci.

Czy kiedykolwiek poznamy pełną prawdę? A może niektóre tajemnice Polski Ludowej na zawsze pozostaną pogrzebane wraz z jej archiwami? Podziel się swoją teorią w komentarzach.

Podobał Ci się artykuł?

Komentarze (0)

Brak komentarzy. Bądź pierwszy!

Dodaj komentarz